I oto jest, jest mecz w telewizji! Jakiś Puchar Europy, czy Zdobywców Pucharów, nie ważne. Ważne, że teraz pięć dni czekania i cieszenia się na zapas tym, co zobaczymy w środę. Jakaż to była radość. A dziś co? Włączamy telewizor. Kanałów sportowych średnio z dziesięć... Na jednym Messi wiąże buta, na drugim dopiero go zakłada. Na trzecim Rooney strzela karnego, ale na czwartym go marnuje. Na piątym mecz Barcelona - Real, na szóstym Real - Barcelona. Tu Legia gra z Lechem. Ale nie, bo na następnym kanale to Wisła gra z Lechem. Wracamy do pierwszego, Lewandowski strzela Grekom, ale oto na drugim to Borussia szaleje po kolejnym trafieniu Polaka. Na dziewiątce cały czas gadają. Jeden prowadzi, reszta mówi, co im się wydaje po ostatnim meczu. Za chwilę prowadzi inny, ale ci sami, już w innych krawatach, przelewają z pustego w próżne. Tu dawnych wspomnień czar, Shilton puszcza pod brzuchem strzał Domarskiego, a obok Chelsea po raz siedemsetny od maja pokonuje Bayern w finale Ligi Mistrzów. Tu liga brazylijska, to japońska, to belgijska, tu jakiś Polak strzela, tu nie strzela. Ronaldo się smuci, za moment się cieszy. Na jednym kanale przytula go Mourinho, na innym Ferguson. Manchester walczy z Liverpoolem. Trzydziesta minuta. Ale na drugim kanale już czterdziesta ósma. A na trzecim siedemdziesiąta. Tylko Sir Alex się nie zmienia, od 26 lat z tą samą gumą w ustach. Gmoch rysuje, za chwilę kreśli. Szpakowski sam już nie ma pewności, czy jest na San Siro, czy na Wembley. Falcao strzela gola za golem, na sześciu kanałach równocześnie. Buffon nie wie, na którą piłkę się rzucać. "Powiem panu uczciwie..." Powiem panu uczciwie..." "Powiem panu uczciwie..." - słychać głos prezesa. Tlenu!!! Piłko nożna, pozwól żyć! WS