Maciej Żurawski, to piłkarz nietuzinkowy, który w latach 2000-2005 był królem Ekstraklasy, przerósł ją o dwie długości i wyjazd na zachód stał się koniecznością, prawdziwym wyzwaniem. Przeprowadzka z bankruta do krezusa "Żuraw" wybił się w bankrutującym wówczas Lechu Poznań. Wspólnie z Piotrem Reissem stanowili zabójczy duet dla rywali. Latem 1999 r. Maciej został sprzedany do Wisły za rekordową wówczas na polskim rynku sumę dwóch milionów marek niemieckich (nieco ponad milion euro). "Kolejorz" grał wówczas w Pucharze UEFA, więc podczas transakcji z Wisłą zabezpieczył sobie zapis, że Maciej Żurawski przeprowadzi się do Krakowa dopiero wówczas, gdy poznaniacy odpadną z Pucharu UEFA. Traf sprawił, że w ostatnim meczu, jaki "Żuraw" rozegrał przy Bułgarskiej w roli gospodarza, rywalem była Wisła (26 września 1999 r.). Lech nieoczekiwanie wygrał 4-1, a dwa gole swoim nowym kolegom strzelił właśnie Żurawski. 23-letni wówczas napastnik do tego stopnia zżyty był z kibicami "Kolejorza", że zafundował im kilka tysięcy egzemplarzy pamiątkowej kartki z własnym wizerunkiem i apelem: "Byście nigdy nie zapomnieli o Żurawiu - chłopaku, który serce zostawił w Poznaniu". Krytycy: Rzeczywiście zostawił serce w Poznaniu Pierwsze półtora roku pod Wawelem Żurawski miał przeciętne i krytycy wytykali mu, że serce chyba faktycznie zostawił w Lechu. Inna rzecz, że trenerzy Wisły rzucali nim od prawej pomocy do ataku i długo nikt na niego nie stawiał. Gdy już jednak zaskoczył, zdeklasował konkurencję. Poprowadził "Białą Gwiazdę" do czterech tytułów mistrzowskich, dwóch Pucharów Polski, a sam dwukrotnie został królem strzelców (2002 r. z 21 golami i 2004 r. z 20 trafieniami). Miał wiele występów, które przeszły do legendy. Mnie szczególnie utkwił w głowie ten z września 2001 r., w Katowicach przy Bukowej, gdy w godzinę "Żuraw" strzelił GKS-owi pięć goli i z każdym następnym kopnięciem na bramkę z siedzącego obok mnie śląskiego dziennikarza (sympatycznego i wielce zasłużonego) wydobywały się podświadomie takie oto słowa: "Żuraw! Nie, nie, nie, nie!" W końcu zlitował się ówczesny trener Wisły Franciszek Smuda i w 76. min zastąpił go Tomaszem Frankowskim. Wisła wygrała 5-1, o Maćku zaczęło się mówić "Żuraw - Władca Muraw". Z czasem stał się filarem reprezentacji Polski. Wisła zarobiła na nim rekordowe 3,1 mln euro! W "Białej Gwieździe" Maciejowi wszystko wyszło poza awansem do Ligi Mistrzów. Z Wisłą podjął trzy próby szturmu Champions League. Żadna z nich nie zakończyła się powodzeniem, a na drodze stawały kolejno: FC Barcelona, Anderlecht Bruksela i Real Madryt. Na transferze Żurawskiego do Celtiku Glasgow Wisła zarobiła 3,1 mln euro i w formie bonusu "The Bhoys" przyjechali do Krakowa na sparing. "Żuraw" mógł wreszcie zagrać w wymarzonej Champions League. Szału w najsilniejszej lidze świata nie zrobił, ale siedem występów w fazie grupowej zaliczył, w tym w takim klasyku, jak Manchester United - Celtic, czego większość polskich piłkarzy może mu tylko zazdrościć. W dwa i pół roku w Celticu "Żuraw" rozegrał 55 spotkań, zdobył 22 bramki, zyskał kolejny chlubny przydomek "Magic" i z trzema tytułami mistrza Szkocji po zawinięciu na krótko do Grecji (Larissa) i na Cypr (Omonia Nikozja - również krajowe mistrzostwo) wrócił do krakowskiego portu. "Proszę Państwa, oto Żuraw - Władca Muraw" - z dumą przedstawiał go na konferencji prezes Wisły Bogdan Basałaj, choć sam w podświadomości wiedział, że sięgnięcie po 34-letniego Żurawskiego to bardziej chwyt marketingowy mający na celu zapełnienie nowego stadionu, niż realne wzmocnienie zespołu. Powrót "Żurawia" zaczął się nieźle od bramki w rewanżu z FK Szavle, ale im dalej w sezon, tym braki szybkości coraz bardziej dawały znać o sobie. Odejście od rywala i szybki, celny, mocny, bez wielkiego zamachu strzał były jego atutami. Teraz brakuje tego ułamka sekundy i przeciwnicy nadążają blokować uderzenia "Żurawia". Prosto z mostu w Cafe Futbol Trener Robert Maaskant miał zawsze prawo posadzić na ławce Żurawskiego. Zdecydował się na to dopiero teraz, po przerwie na grę reprezentacji. Dziwnie zbiegło się to w czasie z ostrym wywiadem, jakiego niedawno "Żuraw" udzielił będąc gościem "Cafe Futbol" Polsatu Sport. Najważniejsze tezy: "Gdy odchodziłem z Wisły, to był to bardzo mocny zespół. Śledząc wyniki z polskiej ligi byłem przekonany, że też do takiego wracam. Tymczasem okazało się, że Wisła jest teraz przeciętną drużyną i zbyt duża odpowiedzialność spoczywa na moich barkach, a na to nie byłem przygotowany. Sądziłem, że będę dodatkiem do dobrej drużyny." "Dawniej w Wiśle mieliśmy trzech dobrych obcokrajowców, którzy musieli się do nas dopasować, dostosować. Teraz jest ich niemal pół drużyny i nad tym wszystkim w szatni trudniej zapanować. Na dodatek najczęściej nie wiedzą o co chodzi. Gdy po remisie w Bełchatowie ja, Radek Sobolewski i Paweł Brożek jesteśmy wściekli, że zwycięstwo przeszło nam koło nosa, oni są zadowoleni, bo to przecież remis na wyjeździe. A Wisła powinna przecież wygrywać w lidze nie bacząc na to, czy gra u siebie, czy na wyjeździe". Już nie mówi na okrągło Z pewnością wypowiedzi te godziły w tak zwany ład korporacyjny. Z drugiej strony prawdziwa cnota krytyki się nie boi. Niech znawcy tematu odpowiedzą sobie na pytanie: "Czy Żurawski nie mówił prawdy?" Nasz felietonista, Roman Kołtoń, przejęty faktem, że Żurawski wali prosto z mostu, tuż po programie pogratulował mu odwagi. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że teraz trener Robert Maaskant czyni "Żurawia" odpowiedzialnym za kontakty z obcokrajowcami. Pewne jest jedno: przed wyjazdem na Zachód "Żuraw" wypowiadał się "na okrągło". Za granicą wyzbył się kompleksów i zaczął nazywać rzeczy po imieniu. Pierwszy sygnał dał już po porażce z Ruchem Chorzów (0-2): "Nie jesteśmy piłkarzami, tylko bandą nieodpowiedzialnych ludzi". Teraz pewnie, jako rezerwowy, nieczęsto będzie proszony o wywiady. Dyskutuj na blogu Michała Białońskiego