Wystarczył mi rzut okiem na nominacje Petera Ekrotha do reprezentacji, by mieć fatalne przeczucia przed turniejem w Sanoku. Nie, rzecz nie w tym, że Szwed pomylił się i kogoś z mocarzy zostawił w domu. Poza Jarosławem Różańskim, który dochodzi do siebie po kontuzji i Adrianem Parzyszkiem, który z powodów osobistych zrezygnował z gry w kadrze, Szwed powołał najlepszych. Polski hokej na olimpiadzie to było coś wspaniałego. 20 lat temu przeżywaliśmy nocne emocje, gdy biało-czerwoni robili furorę w Calgary. Minimalnie przegrali z Kanadą (0:1) i sensacyjnie zremisowali z mistrzami świata - Szwecją (1:1). Z Gabrielem Smolejem w bramce i przyłapanym później na dopingu Jarosławie Morawieckim w ataku, a także ze skutecznym Jerzym Christem. W 1992 r. furory nie zrobiliśmy, ale w Albertville zagraliśmy. Na kolejną olimpiadę rozgrywaną w Lillehammer dostać się już było o wiele trudniej, bo niepodległość odzyskały silne hokejowo Słowacja, Białoruś, Łotwa, Ukraina, Kazachstan. Chciałbym jednak, byśmy prezentowali się dzisiaj tak jak pod batutą Ewalda Grabowskiego na turnieju przedolimpijskim w Sheffield. Z Łotwą przegraliśmy, ale jako jedyni zatrzymaliśmy naszpikowanych gwiazdami Słowaków (4:4). Stylem gry biliśmy na głowę dzisiejszą reprezentację. Ostatnie podrygi mieliśmy sześć lat temu. Na MŚ gr. A w Szwecji rozmontowaliśmy dzisiejszego pogromcę Japonię 5:2. Prowadził nas braterski duet Wiktor i Marian Pyszowie. Ale mieli też niezłą "kapelę": dwóch zawodników z NHL (Mariusz Czerkawski, Krzysztof Oliwa), występującego w niemieckiej zawodowej lidze DEL Jacka Płachtę, czy grającego również w Niemczech, ale w I lidze Patryka Pysza. Byli najlepsi napastnicy ligowi na czele z przeżywającym szczyt formy Waldemarem Klisiakiem i Adrianem Parzyszkiem. Z elity spadliśmy, bo idiotyczny przepis IIHF zapewniał Japończykom automatyczne utrzymanie się, choć lali ich wszyscy. To, co dzieje się teraz w polskim hokeju, to pokłosie zaniechań poprzedniego zarządu PZHL-u, którego główną dewizą było trwanie przy korycie, zamiast działań marketingowo-sportowych zmierzających do ratowania tej jakże pięknej dyscypliny. Nowi ludzie za sterami będą musieli się wysilić, aby reanimować półżywy polski hokej. Na razie zatrudnili pierwszego szkoleniowca spoza dawnego bloku wschodniego. Żaden zarząd i żaden trener w kilka miesięcy nie poprawi jednak potencjału, jakim dysponujemy. W Sanoku spośród "stranierich" mieliśmy tylko Adama Borzęckiego i występującego w jednym z najsłabszym zespołów Słowacji - HK Poprad Marcina Kolusza. Najgorsze jest jednak to, że z roku na rok poziom ekstraklasy wyrównuje się, ale w dół. Z jednej strony jest ciekawiej, bo każdemu się zdarza wygrywać z każdym. Z drugiej jednak, reprezentację leją Japończycy, a mistrza Polski ComArch/Cracovię - Sokół Kijów. Na miejsce weterana Klisiaka do kadry przyszli młodsi, o klasę gorsi hokeiści. Obrona trzyma się na 37-letnim Sebastianie Gonerze, który - życzę mu jak najlepiej - lada rok powiesi łyżwy na kołku i znowu będzie dziura w defensywie. Tak jak jest w ataku po zakończeniu kariery przez Czerkawskiego. Gdy prezes Zenon Hajduga i jego ludzie kończyli rządy w PZHL-u, przeczytałem artykuł jednej z agencji o tym, jak to w polskim hokeju nie jest różowo. Krótkie pytanie w stylu ś.p. Kazimierza Górskiego: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest aż tak źle?