Ma prawie 90 centymetrów wysokości i waży ponad 15 kilogramów. Mowa o obiekcie marzeń wszystkich hokeistów na świecie - Pucharze Stanleya. Już w sobotę pierwszy mecz wielkiego finału. W Chicago zmierzą się Blackhawks i Philadelphia Flyers. Trofeum zdobędzie drużyna, która pierwsza wygra cztery mecze. Zdaniem Mariusa Czerkawskiego większe szanse na zwycięstwo mają "Czarne Jastrzębie". Mam wrażenie, że dla hokeistów cenniejszym trofeum jest Puchar Stanleya niż mistrzostwo świata. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem? Mariusz Czerkawski: - W stu procentach. W naszym środowisku mówi się, że to najcięższy tytuł do zdobycia. Przedstawiciele innych dyscyplin mogą uważać inaczej, ale nie mają racji. Porównywalnie może jest w koszykarskiej NBA, tylko że mecze hokejowe są bardziej wyniszczające dla organizmu. To nieustanne katowanie się, ciężka walka, prawdziwa wojna. Swoją przygodę z NHL zaczynał, a także zakończył pan w Boston Bruins. Co mogło się dziać w szatni "Niedźwiadków" po przegranym w tak dramatycznych okolicznościach siódmym meczu z Philadelphia Flyers? (w półfinale Konferencji Wschodniej Bruins najpierw odnieśli trzy zwycięstwa, a następnie cztery razy zjechali z lodowiska pokonani i odpadli z rozgrywek. Co więcej w siódmym decydującym spotkaniu prowadzili już 3-0, by ostatecznie przegrać 3-4) - Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Takie rzeczy nie zdarzają się często (to czwarty taki przypadek w historii NHL). To był na pewno szok. Widzieliśmy co się działo w hali, bo ten siódmy mecz grali u siebie. Mnóstwo kibiców płakało, wszyscy podłamani. Dla drużyny to cios niesamowity, ale zawsze się mówi: "głowa do góry". Trzeba wyciągnąć wnioski i walczyć w następnym sezonie. Tak czasami jest, choć wydawało się, że Boston będzie miał tym razem więcej szczęścia niż dwa lata temu, kiedy szedł jak burza w sezonie regularnym. Miał najlepszy bilans na Wschodzie, a później także po siedmiu meczach odpadł w półfinale Konferencji. Faza play off w Konferencji Wschodniej miała niesamowity przebieg. Odpadły trzy najwyżej rozstawione zespoły, a o wejście do wielkiego finału rywalizowały dwa teoretycznie najsłabsze. - Odpadnięcie najlepszych drużyn po sezonie zasadniczym nie jest rzadkością. W ubiegłym roku przydarzyło się to San Jose Sharks, a kilka lat wcześniej Detroit Red Wings. Nie ma grama przesady w stwierdzeniu, że kiedy zaczyna się faza play off, wszystko może się zdarzyć. Tutaj nie ma pewniaków. Procent najlepszych zespołów sezonu regularnego, które zdobyły Puchar Staneleya, nie jest za wysoki. Dodatkowo poziom klubów w ostatnich latach bardzo się wyrównał. Już nie zdarzają się takie dynastie jak w latach '50, '60, '70 czy '80. Po raz ostatni obronić wywalczony rok wcześniej tytuł udało się Detroit Red Wings w 1998 roku. Trenerem jednego z finalistów (Philadelphia Flyers) jest Peter Laviolette. Wcześniej w sezonie 2001/02 prowadził New York Islanders, kiedy Pan tam grał. Jak go pan wspomina? - On nie zrobił kariery jako hokeista NHL (rozegrał tylko 12 spotkań). Głównie tułał się po niższych ligach. Można powiedzieć, że był pracusiem. Nie za wielki talent, ale solidny, dokładny. Jako trener wie czego chce, potrafi stworzyć odpowiedni system, atmosferę w drużynie. Nie jest przez wszystkich lubiany, ale przecież nie musi być. Pan go lubił? - Tak średnio. Nie przepadałem za nim, z drugiej strony nie przeszkadzał mi. On akurat z nami debiutował jako trener i miał sporo wrogów. Był w miarę młody, nie wszyscy chcieli mu się podporządkować. Ja już go wcześniej poznałem w trakcie gry w Boston Bruins. Był jeszcze zawodnikiem i starał się w trakcie campów o miejsce w "Niedźwiadkach". Mieliśmy wtedy trochę niejasności między sobą. Jednak z tego co wiem, on z roku na rok stawał się co raz bardziej pokorny, mniej zarozumiały. To mu bardzo pomogło w odniesieniu sukcesów. Po czterech latach trenerskiej kariery sięgnął z Carolina Hurricanes po Puchar Stanleya. - W finale siłą "Lotników" wydaje się być doświadczenie. Smak mistrzostwa zna nie tylko trener Laviolette, ale także filar obrony Chris Pronger. Do tego dochodzą świetnie spisujący się ostatnio bramkarze. Czy to wystarczy by zdobyć puchar? - Chris Pronger jest zawodnikiem, którego każdy chciałby mieć w swoich szeregach. Oczywiście on ma już swoje lata. Nie jest tak szybki, tak dynamiczny, ale bardzo solidny. To wielki lider. Nie jest też tajemnicą, że w hokeju w 70-80 procentach o zwycięstwie decyduje bramkarz. Nie wiem jednak czy to wystarczy. Czy znajdą receptę na tych młodych napastników Chicago? Patrick Kane i Jonathan Toews mają odpowiednio 21 i 22 lata, a już są niekwestionowanymi gwiazdami. Szczególnie dla Toewsa może to być bardzo udany sezon - mistrzostwo olimpijskie, najlepszy napastnik igrzysk. Czy teraz poprowadzi "Czarne Jastrzębie" do Pucharu Stanleya? - Jak bym miał stawiać, postawiłbym na Chicago. Wyglądają solidniej. Gładko doszli do finału, jednak nie ma pewności, że zostaną mistrzami. Wiele zależy od innych czynników, jak choćby wykorzystywanie atutu swojego lodowiska. Do tego dochodzi zmęczenie sezonem. W NHL funkcjonuje termin "deep of the team", czyli długiej ławki rezerwowych. Pojawiają się kontuzje, kary, więc wygra ten kto ma więcej wartościowych zawodników w całym składzie. Toews to kolejny po Sidneyu Crosbym zawodnik, który w bardzo młodym wieku został kapitanem swojej drużyny. Jakie cechy musi posiadać hokeista, aby zasłużyć sobie na taki zaszczyt? - W NHL jest inaczej niż w Europie, gdzie kapitana wybiera drużyna. Tam robi to zwykle generalny menedżer, czasem trener. Na pewno trzeba być niezwykle dojrzałym jak na swój wiek. Trzeba być liderem. Decydenci muszą widzieć, że ten zawodnik ma posłuch w drużynie, bo przecież nie zawsze najskuteczniejszy hokeista będzie się nadawał. Kapitan musi świecić przykładem na lodowisku i także poza nim. Powinien zachęcać kolegów do walki i codziennej pracy. Ważne jest co robi dla hokeja w mieście, czy angażuje się charytatywnie. Trzeba zwrócić uwagę też na jeszcze jeden aspekt. Klub, który powierza funkcję kapitana młodemu zawodnikowi daje do zrozumienia, że wiąże z nim długoletnie plany. Szefowie chcą by grał w tym zespole do końca kariery. Następnym krokiem prawdopodobnie będzie długoletni kontrakt. Ewentualny siódmy mecz wielkiego finału zostanie rozegrany 11 czerwca. Tego samego dnia rozpoczynają się w RPA piłkarskie mistrzostwa świata. Czy będzie pan którejś drużynie szczególnie kibicował? - Mundial to wielka sprawa dla wszystkich kibiców, nie tylko piłkarskich. Przede wszystkim będę kibicował dobremu futbolowi. Niestety Polaków nie ma, więc głównie będę się przyglądał faworytom: Brazylijczykom, Niemcom, Hiszpanom. Nie ma jednak takiej drużyny, na zwycięstwie której specjalnie by mi zależało. Na pewno będzie na co popatrzeć. Poza tym to świetna okazja do spotkań z przyjaciółmi, wypicia zimnego piwa i zjedzenia dobrego steka. Rozmawiał: Wojciech Kruk-Pielesiak